Ponad rok
temu trafiła do kin trzecia część przygód Batmana w reżyserii
Christophera Nolana. Ostatnio zdarzyło mi się po raz drugi obejrzeć
film Mroczny Rycerz Powstaje i,
ku mojemu zaskoczeniu, znowu
wgniótł mnie on w fotel.
UWAGA! Film
miał premierę w Polsce w lipcu 2012, dlatego nie widzę przeszkód,
aby umieścić
tu spoiler, a nawet opis
zakończenia fabuły. Kto nie
widział, niech nie czyta dalej.
Dla
przypomnienia: po uratowaniu miasta przed Jokerem, wzięciem na
siebie zbrodni Denta i utracie miłości swojego życia, Bruce Wayne
z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zaszywa się w swojej
rezydencji. Zostaje emo i
całe dnie spędza rozpaczając
nad śmiercią dziewczyny, która go spławiła. Usprawiedliwia go
fakt, że nie wie, że go spławiła, bo Alfred „zapomniał” mu o
tym powiedzieć. Kiedy pojawia się nowy super łotr, Batman nie może
dłużej być bezczynny: odkurza
stary strój i bierze się za oczyszczanie swojego miasta. Raz Batman
kogoś bije, innym
razem ktoś bije
Batmana; w efekcie Bruce ma
złamany kręgosłup. Nic to! Krótki pobyt na intensywnej terapii i
Gacek wraca do gry. W końcu, dzięki pomocy nowych i starych
przyjaciół, Batman po raz kolejny zwycięża zło i odjeżdża na
białym koniu w stronę zachodzącego słońca, by już nigdy nie
powrócić.
Historia
szału nie robi, zasadniczo fabuła wygląda jak w większość
superbohaterskich historii. Są dobrzy, są źli, dobrzy wygrywają,
hurra! Co wyróżnia ostatnią część trylogii Nolana na tle innych
filmów tego typu to idealne połączenie absurdu z realizmem. Gacek
posługuję się przede wszystkim lekko podrasowaną technologią
(taką, która jest już dostępna również dla nas),
jego przeciwnicy również. Miasto w którym rozgrywa się historia
jest niesamowicie zwyczajne, z dobrze znanymi nam problemami –
ubóstwem i zanieczyszczeniem środowiska. Wszyscy bohaterowie
podlegają bezwzględnym prawom fizyki, nikt nie lata, nie strzela
laserem z oczu ani nie podnosi słonia jedna ręką. Z drugiej strony
realizm w Mrocznym Rycerzu
trudno porównać do tego z Szeregowca Ryana
czy nawet Forresta
Gumpa. Film pełen jest niedorzeczności,
takich jak policjanci,
którzy w świetnym zdrowiu przeżyli prawie pół roku w kanałach;
więzienie pośrodku niczego, w którym zamknięto Bruce’a
czy rakiety, które wysadzają
w barykadzie idealnie okrągłą dziurę, nie naruszając przy tym
reszty konstrukcji. Nie wspominając o zdolnościach regeneracyjnych
protagonisty, który mało tego, że cudownie ozdrowiał, to niczym
deus ex machina w ostatniej chwili pojawił się w Gotham. Tego typu
głupot jest w całej trylogii bardzo wiele. Czy przeszkadzają w jej
odbiorze? Absolutnie nie! Bądźmy poważni, to historia o
miliarderze przebranym za nietoperza, który dzięki treningowi przez
mistycznych-ninja-terrorystów staję się postrachem przestępców.
Trudno oczekiwać zatem ciągłego podporządkowywania się zasadom
logiki albo zwykłemu
zdrowemu rozsądkowi.
Nolanowi doskonale udało się dobrać proporcje realizmu i fikcji.
Dzięki temu stworzył historię będącą esencją tego, czym są
komiksy: idealne połączenie wyolbrzymienia i codzienności.
Poza tym
film ma kilka naprawdę świetnie napisanych i doskonale zagranych
postaci. Na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Gary Oldman w roli
komisarza Gordona, który już w pierwszej części trylogii
wykreował genialną postać sprawiedliwego policjanta, któremu
zdarza się łamać prawo dla większego dobra. Morgan Freeman jak
zwykle zagrał bezbłędnie, chociaż rola Luciusa Foxa nie była już
taka ważna jak w poprzednich częściach. Kobieta Kot w wykonaniu
Anny Hathaway była moim zdaniem mało Kobieco Kocia. Fajnie, że
Nolan czyni bohaterów swoich filmów realistycznymi, ale Strach na
Wróble, Joker czy Ra's Al Ghul zachowali swoją komiksową
tożsamość, podczas gdy Selina Kyle to jedynie wygimnastykowana
złodziejka, a nie Pierwsza Kocica Gotham. A poza tym, to jakaś za
chuda jak dla mnie. Marion Cotillard również zagrała bardzo
dobrze, jej Miranda Tate była bardzo przekonująca. Nie wiem jak to
możliwe, ale przy pierwszym oglądaniu filmu zapomniałem, że Ra's
Al Ghul miał córkę, więc przeżyłem ogromne zaskoczenie. John
Blake w roli Robina bez trykotu był świetny-
doskonale zagrał młodego policjanta, który czerpie od wielu
mentorów, by w końcu pójść własną drogą. Film kradnie jednak
Tom Hardy. Jego Bane jest zdecydowanie jednym z najsympatyczniejszych
morderców, jakich widziało Hollywood. Ciepły głos, nienaganna
kultura wypowiedzi i gracja z jaką łamie
kości na długo pozostaną w mojej pamięci. Jest jak wielki,
kudłaty miś spotkany w Stumilowym Lesie, do którego puchatego
futra przytulasz się z rozkoszą, aby chwilę
potem rozszarpał Cię na strzępy swoimi pazurami. Był jeszcze
Christian Bale, ale chociaż grał główną rolę zupełnie nie
zapadł mi w pamięć- a to
chyba niezbyt dobrze o nim świadczy.
Bardzo
podobał mi się też motyw miasta zagrożonego zniszczeniem. Może
się wydawać, że Nolan mocno przerysował tutaj motyw rewolucji,
która wywiera „sprawiedliwość”
na bogatych, ale sądzę, że chodziło mi o pokazanie jak nisko
potrafią upaść ludzie, jeśli wiedzą, że za ich czyny nie grożą
im żadne konsekwencje.
Z drugiej strony widzimy też, że tak naprawdę rewolucja nie ma nic
wspólnego ze sprawiedliwością społeczną, a ma na celu jedynie
przejęcie władzy. Ciekawie prezentuje
się też postawa władz USA. Pertraktacje
z terrorystami to nie w ich stylu.
Z
drugiej strony, co innego strzelać do ludzi gdzieś w odległym
kraju, a co innego pozwolić zginąć kilku milionom własnych
obywateli. Nie od dziś wiadomo, że są równi i równiejsi. Czyżby
Batman był filmem politycznym?
Świetne wrażenie robi
też walka Bane'a z Batmanem. Mroczny Rycerz, obrońca dobra, który
przegrywa walcząc samotnie w ciemnościach, zwycięża ostatecznie w
świetle dnia otoczony setkami sprawiedliwych. Wypada jeszcze
wspomnieć o świetnych scenach akcji, pościgach, bijatykach i
strzelaninach, akrobacjach i przede wszystkim spektakularnych
wybuchach. Niby nic, niby widzieliśmy to tysiąc razy, ale jest to
doskonale zrobione i naprawdę imponujące. Warto też zwrócić uwagę, że film trzymał mnie w napięciu do ostatniej minuty i nie odpuszczał nawet na chwilę, chociaż widziałem go po raz drugi i wiedziałem jak się skończy.
Oczywiście
nie podobała mi się ostatnia scena. Byłem zachwycony tym, że
Batman umarł. Naprawdę w to uwierzyłem. Pomnik, pogrzeb, podział
majątku. Do tego przewoził wielką bombę helikopterem bez
autopilota. Jak miałby przeżyć? Rozumiem, że na potrzeby happy
endu nie można było uśmiercić protagonisty, ale można było
rozwiązać to w mniej prostacki sposób. Wystarczyłaby informacja,
że jednak zaktualizowano oprogramowanie albo zakończyć na samym
wzniesieniu toastu przez Alfreda, nie pokazując kochanków. Bardzo
się przez to zawiodłem,
zwłaszcza na tle zakończenia wątku Robina, który wyraźnie
wskazuje
na jego dalsze losy, ale nie widzimy jak bohater
samotnie
patroluje Gotham.
Także wątki romantyczne są bardzo niedopracowane. Z Mirandą Bruce
idzie do łóżka, właściwie na podłogę, nie wiadomo dlaczego-
wcześniej spotkali się kilka razy, a ich znajomość nie była zbyt
zażyła. Cóż, być może Bruce wczuł się w rolę
playboya-miliardera. Lepiej wygląda sytuacja romansu między Kotem a
Nietoperzem-
przez cały film między nimi iskrzy-
ale żeby od razu razem uciekać z miasta i zaczynać wspólnie nowe
życie? Z drugiej strony, taka konwencja – nie ma co marudzić.
Mroczny
Rycerz Powstaje
to świetny
finał genialnego cyklu. Otwarte zakończenie, które jednak zamyka
wszystkie wątki. Film jest bardzo komiksowy, z dobrą fabułą,
genialną grą aktorską, spektakularnymi efektami specjalnymi i
świetnymi scenami walki. Nie zmienił mojego życia, ale zapewnił
świetną rozrywkę na kilka godzin. Szkoda, że nie będzie
kolejnych części- takich
filmów nigdy dość.
Nie ogarniasz? Czytaj więcej komiksów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz