U progu XXI wieku komiksy
ze stajni Marvela ukazywały się od przeszło 60 lat. Po tak długim
okresie oczywiste jest, że świat który stworzył Marvel jest
niemal nie do ogarnięcia dla przeciętnego czytelnika. Postanowiono
więc zacząć od nowa.
Aby uczynić historie o
bohaterach bliższe współczesnemu odbiorcy, Marvel zdecydował się
odciąć od ich przeszłości niezbyt grubą, ale wyraźnie
narysowaną kreską i stworzyć ich zupełnie od początku. Ponieważ
jednak głupie byłoby zniszczyć dziesięciolecia historii komiksu,
powstał nowy świat z nowymi-starymi bohaterami. Tak
powstały Ultimate Fantastic Four, Ultimate X-men oraz, zamiast
Ultimate Avengers, Ultimates. Czyli jak łatwo się domyśleć:
drużyna Najpotężniejszych Bohaterów Świata, w której skład
weszli Ant-Man, Wasp, Iron Man, Thor, Kapitan Ameryka i Hulk.
Oczywiście, każdy z przedrostkiem „Ultimate”.
Album można podzielić
na dwie zasadnicze części: tę którą wszyscy znamy oraz tę która
zaskakuje jak mróz w lipcu. Na początku historii spotykamy każdego
z Mścicieli uniwersum Ultimate, poznajemy ich super moce i widzimy
jak wspólnie mierzą się z zagrożeniem, któremu może podołać
tylko drużyna superbohaterów. Nie muszę chyba mówić, że
Ultimates dali radę i rozwiązali problem. I generalnie, jest to
standardowe do bólu. Jest dużo mroczniej, jest trochę wulgarniej,
jest dużo brutalniej, są zupełnie nowe kostiumy. Jest to duża
zmiana względem świetnie znanego, „standardowego” uniwersum
616, która zdecydowanie robi wrażenie i jest przyjemnym świeżym
powiewem w historii Najpotężniejszych Bohaterów Świata, ale
jeżeli chodzi o fabułę, to niestety - wszystko już było. Być
może to kwestia tego, że znaczną część tej historii wydał
wcześniej Egmont, może chodzi o to, że widziałem niemal te same
historie w filmach kinowych i animowanych o Avengers, ale nie zrobiło
to na mnie specjalnego wrażenia. Co innego druga połowa historii.
Kiedy już zapoznaliśmy
się z odmłodzoną wersją starych bohaterów, Millar uświadamia
nas, że jesteśmy jak Jon Snow – nic nie wiemy. Z każdą kolejną
stroną coraz lepiej poznajemy bohaterów i coraz bardziej widzimy
jak wiele ich różni od „oryginałów” z sześćsetszesnastki.
Nie są to już tylko wulgarne kserówki herosów stworzonych przez
Stana Lee. To zupełnie inne postacie, które poza nadludzkimi mocami
mają niewiele wspólnego z pierwowzorem. Inna historia, inna
osobowość, inne cele, inne motywacje. Pomimo tego, że tempo akcji
zwalnia, to - dzięki głębi jaką historia każdego z bohaterów
wnosi do opowieści - fabuła wyraźnie się zagęszcza, aby
zakończyć historię naprawdę bardzo, bardzo ciężkim akcentem.
Rysunki Hitcha doskonale
dopełniają opowieść. Jest mrocznie, jest brudno, jest z
rozmachem. Mrok i brud jak możecie zauważyć czytając tę recenzję
są esencjonalne dla tej historii. Z kolei rozmach jest kluczowy dla
Ultimates. No bo jak nie Najpotężniejsi Bohaterowie Świata mają
toczyć epickie walki to kto?
Ostatnią zaletą albumu
są świetne dialogi. Nie można ich pominąć, bo to właśnie one
wydobywają głębię z naszych bohaterów. Bez nich ta historia
byłaby jak Święta bez mandarynek – straciłaby swoją magię.
Strona techniczna jest
bez zmian – bardzo dobry poziom. Dodatki w tym numerze WKKM są
wybitnie nudne, ale to nie dla nich kupuje się kolejne tomy, więc
nie ma co marudzić.
Ultimates: Superludzie to
świetna historia, której niczego nie brakuje. Na pewno ma jakieś
wady, ale poza pozorną wtórnością, ja ich nie dostrzegam.
Rozkręca się powoli, ale ostatecznie wciąga jak dobry odkurzacz.
Tak jak czekałem na drugi tom Planety Hulka, tak czekam teraz także
na Ultimates 2.
___________________
Tytuł:
WKKM Ultimates: Superludzie
Scenariusz: Mark Millar
Rysunek: Bryan Hitch
Wydawca: Hachette 2013
Ocena: 9/10 - Rewelacyjny
Cena i dostępność:
39,99 zł W prenumeracie albo w kiosku, empiku itp, chociaż nie w
każdym.
Nie ogarniasz? Czytaj więcej komiksów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz