niedziela, 14 kwietnia 2013

Co wyście zrobili z Nickiem Furym?!


Na pewno wiele razy zdarzyło się wam obejrzeć film albo przeczytać książkę tak dobrą, że musieliście o tym komuś opowiedzieć. Podobne odczucia mam po lekturze komiksu Fury Ennisa i Roberstona. Ten komiks jest tak zły, że muszę o tym napisać.

Zdarzają się filmy z efektami raczej specjalnej troski niż specjalnymi albo wykorzystujące pizze nałożoną na twarz aktora jako makijaż. Jeżeli dołożymy do tego żenujący, nielogiczny scenariusz i grę aktorską na poziomie stołu kuchennego, uzyskamy film tragiczny. Może się jednak zdarzyć, że film jest tak zły, że aż dobry. Doskonałym przykładem są tutaj filmy Eda Wooda, mające wielu fanów na całym świecie. Być może po przeczytaniu wstępu do tego artykułu odnieśliście wrażenie, że do tej kategorii zalicza się też Fury. Niestety – nie.
Historia którą opowiada nam Ennis nie bez przyczyny została opatrzona wielkim napisem „komiks dla dorosłego czytelnika” Cóż, trudno żeby było inaczej, jeżeli możemy oglądać sceny, w których protagonista dusi przeciwnika jego jelitami. Może jestem dziwny, ale wszechobecna krew i flaki, wylewająca się z każdego, jak w filmach Tarantino, nie świadczą o dojrzałości tytułu, a wręcz przeciwnie. Podobnie rzecz ma się z seksem. Sam stosunek nie jest pokazany, ale scena w której jeden z bohaterów znajduję zużytą prezerwatywę, wykorzystywaną wcześniej przez jego córki, nie przypadła mi do gustu. Z drugiej strony, czego innego należałoby się spodziewać po Ennisie? Może rysunki są bardziej sugestywne niż w Kaznodziei czy Drogi Billy, niemniej wszystko już widzieliśmy. Jeden z bohaterów jest wręcz napakowaną wersją Twarzodupy z przygód Jessiego Custera.

Opowieść sama w sobie jest prosta, ale nie najgorsza. Połącz starego Clinta Eastwooda z figurą młodego Arnolda, dołóż mu wojenne doświadczenie Sylwestra Stollone i uzyskasz głównego bohatera Furyego, którym jest nie kto inny jak pułkownik Nicolas Fury. Podobno. Protagonista po spacyfikowaniu obozu jednego z karteli narkotykowych musi zmierzyć się z jednym z najgorszych wrogów w swoim życiu – biurokracją. Okazuję się, że SHIELD nie zajmuję się już walką z terroryzmem, zrezygnował z helikarierów na rzecz biurowca, a wszystkie problemy świata stara się teraz rozwiązywać pokojowo. Nick niezbyt się z tego cieszy, ale ponieważ odsunięto go od dowodzenia, nie wiele może zrobić. Korzystając z nadmiaru wolnego czasu umawia się na wódkę z kumplem z byłego ZSRR – Rudim. Razem wspominają, jak to było fajnie, jak była wojna. Ponieważ chwilowo wojny nie ma, Rosjanin postanawia specjalnie dla nich jakąś zorganizować. Nie zastanawiając się długo, przejmuję władzę w jednym z wyspiarskich państewek niedaleko USA. Dla zachowania pozorów ustanawia marionetkowy, komunistyczny rząd. Nick nie może na to bezczynnie patrzeć, zbiera więc zespół agentów i leci wprowadzić wolność i demokrację na Wyspę Napoleona. Dziwna sprawa, bo na wyspie nie ma ani złóż ropy, ani złota, ani w ogóle niczego, co warto wyzwalać. Ostatecznie, dzięki swojej kuloodpornej skórze sam pokonuję cały oddział byłych żołnierzy specnazu i gołymi rękami zabija głównego antagonistę. Dobro triumfuje. Podobno. Gdzieś w tle cały czas przewija się pierdołowaty podopieczny Furyego, którego jedyną rolą jest nieustające denerwowanie bohatera i czytelników.

Rysunki są dobre, nie można nic im zarzucić. Ciekawym zabiegiem, jest to, że tylko ważne postacie mają twarz. To znaczy, każdy ma jakąś twarz, ale żołnierze, wieśniacy czy szeregowi agenci SHIELD nie wyróżniają się niczym. Podkreśla to, że są oni tylko tłem opowieści, pionkami w grze wojennej między Furym a Rudim. Zupełnie inaczej sprawa wygląda z postaciami, które odgrywają w opowieści znaczącą rolę. Ich twarz są dopracowane, pełne szczegółów, a mimika bardziej wyrazista. Robertson świetnie ukazuję tryskające wszędzie flaki, rany postrzałowe i wybuchy. Bardzo dobrze radzi sobie też z tłami, nie zależnie czy akcja dzieję się w biurowcu, dżungli, czy na płonącym lotnisku.

Miniseria składa się z sześciu numerów, Mandragora wydawała je pojedynczo, ale można było też kupić numerowane wydanie kolekcjonerskie. Fajna sprawa mieć coś, co ukazało się tylko w 500 egzemplarzach. Z drugiej strony, wiele osób twierdzi, że taka podwójna polityka wydawnicza, obok publikowania Essentiali, spowodowała upadek Mandragory. Wydanie kolekcjonerskie ma twardą oprawę, a komiks jest szyty. Papier jest bardzo przyjemny w dotyku, nie błyszczy, ani nie zostają na nim ślady palców.

No dobra, historia nie jest zbyt ambitna, ale daję radę. Rysunki są dobre. Strona techniczna nawet bardzo dobra. W czym tkwi więc problem? TO NIE JEST KOMIKS O NICKU FURYM! Kim jest Nick Fury, którego znamy? Super szpiegiem, weteranem wojennym, człowiekiem, który wie wszystko o wszystkich, a dla swojego kraju nie cofnie się przed niczym. Kto jest głównym bohaterem komiksu Ennisa? Sfrustrowany facet, obrażony na cały świat, bo nie ma chwilowo do kogo strzelać. Z braku możliwości prowadzenia wojen, oddaję się innym męskim zajęciom: dziwki i alkohol. Chociaż zasłania się dobrem maluczkich, to najważniejsza dla niego jest adrenalina jaką daję mu planowanie i prowadzenie działań zbrojnych. Protagonista ma co prawda coś na kształt wyrzutów sumienia, ale jego refleksja pojawia się dopiero na kilku ostatnich stronach i nie jest w stanie uratować całości. To nie jest Nick Fury!

Gdyby nie umieszczenie historii w uniwersum Marvela, komiks śmiało mógłby iść w konkury z takimi klasykami kina B jak Samotny wilk McQuade czy Rambo. Prawdopodobnie nigdy nie wydano by go w Polsce, a w Stanach szybko o nim zapomniano. Niestety, zrobienie głównym bohaterem jednej z największych legend komiksu bardzo podniosło moje wymagania wobec tego tytułu. Nie sprostał im, musiałem się zmuszać aby dokończyć tą historie. Nick Fury, którego nam się tu przedstawia, jest zbyt daleki od oryginału. To tak jakby Peter Parker wysikał się na grób wujka Bena. Jakby Luke Cage zajął się dealerką. Jakby Batman wstąpił do Ligi Asasynów. Pewnych rzeczy robić nie wolno, pewnych legend nie można zeszmacać. A to właśnie widzimy w komiksie Ennisa.

Tytuł: Fury
Scenariusz: Garth Ennis
Rysunek: Darrick Robertson (ołówek), Immy Palmiotti (tusz), Avalon Studios (kolory)
Wydawca: Mandragora 2007
Ocena: 3/10 jako komiks o Nicku Furym, 6/10 jako komiks o wojnie
Cena i dostępność: cena okładkowa wydania kolekcjonerskiego to 39,90, wydaje się być już nie do kupienia. Zeszyty po kilka złotych na allegro i w sklepach internetowych dostępne bez problemu. Może i wydanie kolekcjonerskie się znajdzie.

6 komentarzy:

  1. Możliwe że tego nie wiesz, ale komiks ten w oryginale wydany został w ramach imprintu MAX. Siłą rzeczy nie ma nic wspólnego z głównym uniwersum, a więc i Nickiem Furym jakiego znasz i cenisz. Tak więc argument obalony.

    Z resztą recenzji generalnie się zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem tego świadom, ale tak jak napisałem: uważam, że są pewne granice, których nie należy przekraczać. Co innego Spider Pig, a co innego Nicolas-Nie-Fury ;) Zresztą, z całej tej serii podobał mi się tylko komiks o Power Manie.

      Usuń
    2. W ogóle nie mam pojęcia według jakiego klucza Mandragora dobierała tytuły do publikacji, bo obok takich krwawych średniaków jak Fury wydawali słabe crossovery dla dzieci w stylu X4. Rozumiem, że nie chcieli wydawaćdługich serii zeszytowych, ale znalazłoby się kilka lepszych mini serii.

      Usuń
  2. Szukali miniserii, do których zrozumienia nie potrzeba zbyt wielkiej wiedzy dotyczącej świata np. Marvela. Do tego popularność autorów też miała swój wpływ. Na przykład Fury'ego i Ghost Ridera pisał Ennis więc go wydali. :) X4 - X-Men i F4 na raz w historii, w której bez problemów można się połapać. :) Możliwe, że ważną rzeczą była też cena.... ale to tylko gdybanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fakt, to duża zaleta tych komiksów, ale fabularnie są one zwyczajnie słabe, może z wyjątkiem Banner! z tego samego imprintu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się z większością tego, co napisałeś, tyle, że oceniam go źle niezależnie od tego czy to komiks o Furym czy nie. Choć po pierwszym zeszycie wydawało się, że będzie to napisana ze specyficznym humorem Ennisa niezła historia. Ale później poszło już taką sztampą kina klasy B lub C, pozbawiona na dodatek wszelkiego polotu, że nie musiałem się zmuszać do doczytania do końca tylko dlatego, że byłem w trakcie kilkugodzinnej podróży PKP i nie miałem nic lepszego pod ręką.

    OdpowiedzUsuń